Ateny

To był najmniej udany wyjazd ze wszystkich moich dotychczasowych.

Zaczęło się od tego, że dzień przed wylotem obudziłam się z katarem i bólem gardła. Czułam się źle, ale wszyscy mobilizowali mnie do wyjazdu. Przekonywali, że w ciepłym klimacie katar szybko minie.

Nafaszerowałam się lekami, następnego dnia czułam się nie najgorzej, więc podjęłam decyzję - jadę.

Pierwszy raz leciałam samolotem mając katar i mam szczerą nadzieję, że nigdy więcej. Start i lot jeszcze jako-tako, przestawałam słyszeć, co prawda, ale mijało. Lądowanie natomiast - koszmar. Nie tylko ogłuchłam, ale myślałam, że rozsadzi mi prawe ucho od środka. Zdecydowanie - nie polecam!


Ateny przywitały nas słońcem i ciepłem.


Lotnisko jest całkiem spore, chwilę trwało zanim wydostałyśmy się z niego i przesiadłyśmy się na metro. Jechałyśmy nim długo, ale w końcu dotarłyśmy do stacji docelowej i naszego hotelu. Czułam się coraz gorzej, ale 15 minutowa drzemka pozwoliła mi zebrać siły i pójść z dziewczynami na mały spacer i przepyszną grecką kolację.

Wieczór spędziłyśmy naprawdę miło, śmiałyśmy się dużo i głośno, obsługiwał nas przemiły kelner imieniem Marco, z którym zrobiłyśmy sobie zdjęcie - jednym słowem w szampańskich nastrojach ruszyłyśmy do metra, by wrócić do hotelu.

Niestety czar prysł bardzo szybko. W metrze było bardzo tłoczno, zdążyłyśmy przejechać dwa przystanki, kiedy ktoś mocno nas potrącił i wysiadł. Metro ruszyło dalej, a koleżanka zorientowała się, że ma otwartą torebkę, a w niej brak portfela.

Ze wszystkimi dokumentami.

Ogólną wesołość zastąpiło gremialne zmartwienie, ale również strach i burza mózgów: co teraz.

Postanowiłyśmy wyjść z metra na zewnątrz, bo pod ziemią nie było zasięgu w żadnym telefonie.

Poszkodowana zadzwoniła do banku i zastrzegła kartę płatniczą. Druga koleżanka znalazła numer do ambasady i usiłowała się dodzwonić.

Trzecia i czwarta zauważyły policjanta, kupującego jedzenie na wynos, podeszły prosząc o pomoc, ale dowiedziały się, że to podejrzana okolica i mamy się tu nie kręcić po zmroku. Możemy zgłosić kradzież jutro rano w komisariacie.

Zbiłyśmy się w przestraszoną grupkę, patrząc z nadzieją na tę, która dodzwoniła się do ambasady, mimo późnej godziny.

Pracownik ambasady najpierw poinformował, że zaprasza do biura w poniedziałek od 8:30, bo w weekendy nie pracują. Udało się jednak go przekonać, że to sytuacja awaryjna i nie możemy czekać do poniedziałku. Powiedział, że oddzwoni następnego dnia i zobaczy co się da zrobić.

Wystraszone i przybite poszłyśmy do hotelu i odtąd właściwie było tylko gorzej.

No, dobrze, nie tylko. Były też dobre momenty. Ale po kolei.

Następnego dnia rano ruszyłyśmy na Akropol. Trafiłyśmy na dzień bezpłatnego wejścia, więc było bardzo dużo ludzi. 





Nie jestem wielbicielką historii starożytnej, a do tego byłam osłabiona, więc obawiam się, że nie doceniłam w pełni tego miejsca i wszystkich zabytków.





Ale trzeba przyznać, że widok z Akropolu przepiękny.




Po serii wspólnych zdjęć, selfiaków i odtańczeniu Zorby przez te bardziej odważne, ruszyłyśmy w dół, poganiane przez pracowników (keep walking! keep walking!).








Po zaliczeniu pierwszych sklepów z pamiątkami, poszłyśmy jeszcze zobaczyć Hefajstejon, a potem na zasłużoną kawę, podczas której dziewczyny szukały w Googlu najbliższego fotografa. Pan z ambasady wspominał, że do wyrobienia tymczasowego paszportu dla naszej koleżanki potrzebne będzie 40 EUR w gotówce oraz zdjęcia paszportowe. Nawet jeśli nie wiedziałyśmy kiedy uda nam się dostać do ambasady, wolałyśmy zrobić wszystko, co w naszej mocy i zrobić zdjęcie as soon as possible.







W międzyczasie zadzwonił konsul z informacją, że sms z peselem nie dotarł (ups) i poprosił o przedyktowanie. Jednocześnie potwierdził, że chętnie pomoże nam w poniedziałek rano, ale dobrze byłoby, gdyby poszkodowana znała kogoś w swoim urzędzie miasta, bo nawet jeśli konsulat wyśle dokumenty do Polski, to strona polska musi na nie odpowiedzieć i dopiero wtedy konsulat może zacząć działać.

No - to było wyzwanie. Okazało się, że nasza koleżanka ma znajomą w MOPSie, a że to niewielkie miasto, więc urząd mały i stosunki przyjacielskie. Znajoma zadzwoniła do burmistrza i zapowiedziała nasz telefon. Burmistrz odebrał i poinformował, że wszystko przekazał pani Kasi, która się wszystkim zajmie, on teraz przeprasza, musi kończyć rozmowę, bo za pół godziny ma chrzest swojego syna.

Pani Kasia przez telefon obiecała pomóc, ale do urzędu pójdzie dopiero po 18, bo wcześniej ma ślub (dobrze, że nie swój). Na wieść, ze dokumenty przyjdą faxem, zafrasowała się, bo właśnie wczoraj fax się zepsuł i informatyk nie zdołał go naprawić.
 
Powiało grozą, ale okazało się, ze fax wypluwa tylko jedną stronę, zamiast kilku, ale mamy się nie martwić, może się uda.

Lekko podniesione na duchu (zwłaszcza główna zainteresowana, która była przerażona wizją pozostania w Atenach na zawsze), poszłyśmy przez National Garden do stadionu Panathinaiko.






Stadiony, jako takie, nieszczególnie mnie kręcą, ale na tym naprawdę miło spędziłyśmy czas. Przede wszystkim - żadnego tłumu. Pojedyncze osoby i cisza. Po tłocznym Akropolu pożądana odmiana.

Nasza organizatorka pobiegła dookoła kilka razy, ja planowałam pobiec, ale jednak wykręciłam się przeziębieniem.

Ze stadionu poszłyśmy w stronę wzgórza Likavitos. Część z nas wjechała na nie kolejką (w tym ja - z racji przeziębienia), a reszta dzielnie pomaszerowała pieszo.

Na szczycie znajduje się mały kościółek (akurat ktoś brał tam ślub), a widok ze wzgórza jeszcze piękniejszy niż z Akropolu.

Wiedząc, że żadne zdjęcie tego nie odda, zrobiłam tylko dwa.



Z Likavitos zeszłyśmy już wszystkie na własnych nogach (niektóre później wyciągały z nich kolce kaktusa...) i mocno już zmęczone i głodne ruszyłyśmy na poszukiwanie restauracji.

W międzyczasie dzwoniła pani Katarzyna z urzędu, z informacją, że przyszła tylko jedna strona dokumentów. Poprosiła o numer do ambasady, żeby już bez pośredników spróbować uzyskać wszystkie niezbędne dokumenty.

Po kolacji (z pitami prosto z pieca!) wróciłyśmy do hotelu, gdzie część padła do łóżek, a druga część postanowiła obejrzeć finał Eurowizji.

Niespodziewanie zadzwonił konsul, że jeśli nam pasuje (!!!), to jutro, czyli w niedzielę, o 18 zaprasza do ambasady po ostatnie formalności związane z wydaniem tymczasowego paszportu.

Wszystkie wpadłyśmy w doskonały humor, dziewczyny zamówiły wino i wznosiłyśmy toasty za burmistrza, za panią Kasię i za konsula. Pojawiła się spora szansa, że wrócimy do Polski w pełnym składzie, w poniedziałek rano. Było co świętować.

Naprawdę, w tym całym nieszczęściu dobra wola urzędników, obcych ludzi była cenniejsza niż wszystkie pieniądze świata. Gdyby nie oni i gdyby nie specyfika niewielkiego urzędu w małym mieście, nie poszłoby nam tak gładko. Już widzę, jak urzędniczka z Poznania leci do urzędu w weekend. Niewykonalne.

Życie nasze biegło więc z górki, kiedy dostałam smsa, że moje Młodsze Dziecko złamało rękę i jadą z nim do szpitala po gips.

Oczywiście natychmiast zdenerwowałam się do granic, powtarzając: "nie wierzę". Siedziałam jak na szpilkach, czekając na jakieś wieści, ale po długim czasie udało mi się tylko uzyskać informacje, że zrobili rentgen i czekają na chirurga, a ludzi w izbie przyjęć jest MNÓSTWO.

Pomału zaczęła kiełkować mi w głowie myśl, której nie mogłam się pozbyć, a która stawała się coraz bardziej natarczywa - że złamanie jest skomplikowane i będzie potrzebna operacja.

Czekałam i czekałam na wiadomość, w końcu zmęczona do granic położyłam się spać. Drzemałam nerwowo, by przed północą dostać potwierdzenie swoich najgorszych przypuszczeń - operacja.

Po raz pierwszy w życiu zdenerwowałam się tak, że myślałam że zwymiotuję. Wiedząc jak nieciekawie wygląda nasza hotelowa łazienka, siłą woli zmusiłam się do opanowania histerii. W panice zaczęłam sprawdzać niedzielne loty do Polski, gotowa z samego rana jechać na lotnisko. Ręce mi się trzęsły i zdołałam sprawdzić tylko, że najbliższy lot do Poznania jest w poniedziałek.

Kiedyś myślałam - kiedy moje dzieci były chore i padałam ze zmęczenia, strachu i przytłaczającej odpowiedzialności - że cudownie byłoby przerzucić na kogoś ten ciężar, żeby choć na chwilę ktoś inny się tym zajął, a ja bym nie musiała. Że to by była taka ulga.

Nic bardziej mylnego. Ta noc, kiedy wiedziałam, że moje dziecko właśnie w tej chwili ma pierwszą w swoim życiu operację, a mnie przy nim nie ma, bo jestem ponad dwa tysiące kilometrów od domu, była najgorszą nocą w moim życiu.

Najgorszą.

Kiedy o 2:29 przyszedł sms, że już po operacji, udało mi się wreszcie zasnąć. Ale nadal z ciężkim sercem.

Rano czułam się jak przejechana walcem i to tak ze trzy razy. Zadzwoniła Mama, która spędziła z moim dzieckiem noc w szpitalu, opowiedziała jaki jest dzielny, a ja smarkałam i szlochałam w słuchawkę.

Mama, oddalona o tyle kilometrów, po nieprzespanej nocy na krzesełku obok łóżka, upewniła się, czy ja zjadłam śniadanie i powiedziała, że mam się niczym nie martwić, bo czuwają nad wszystkim.

Śniadanie zjadłam, a martwić się nie przestałam, ale odrobinę się na duchu podniosłam. Przede wszystkim pogodziłam z tym, że nie ma sensu wracać w niedzielę do innego miasta i szukać przesiadek. Na razie sytuacja była opanowana, wrócę następnego dnia.


Kiedy wyruszyłyśmy do miasta, przypomniałam sobie, że mam przecież jeszcze jedno dziecko, starsze i ono też może potrzebować mojego wsparcia. Zadzwoniłam, żeby usłyszeć jego głos, co może nie było najlepszym pomysłem, bo znów zaczęłam się rozklejać.

Podjechałyśmy metrem do placu Monastiraki i powłóczyłyśmy się po wąskich uliczkach, pełnych sklepików i kawiarni. 






 
Po kawie i ciastkach ruszyłyśmy w drogę do Pireusu.






 



Posiedziałyśmy nad brzegiem morza, wsłuchując się w szum fal (dla mnie zawsze niezwykle kojący), trochę gadając, trochę milcząc, każda myślami przy swoich sprawach.

Oprócz mnie i naszej poszkodowanej, jeszcze jedna koleżanka dostała smutną wiadomość z domu. Tak jakby wisiało nad nami jakieś fatum.

Prosto z nad morza pojechałyśmy trolejbusem do ambasady, na umówione i upragnione spotkanie z konsulem.



Zmęczona jak pies, po nerwowej i w połowie przespanej nocy, w drodze na spotkanie z konsulem schowałam aparat do plecaka i nie wyjmowałam go już stamtąd do końca dnia, więc tutaj fotografie się kończą.

Historia biegnie dalej - udało nam się znaleźć ambasadę, konsul okazał się przemiły i przesympatyczny i wystawił naszej koleżance paszport tymczasowy. Kiedy przepraszała go, że fatygował się w niedzielę z jej powodu, powiedział jej, że bardzo dobrze się stało, że dziś się spotykają, bo nastąpiła niespodziewana awaria i woda leje się strumieniami i gdyby przyszedł dopiero w poniedziałek, to byłoby o wiele więcej zniszczeń.

I kto mi powie, że życie nie pisze najdziwniejszych scenariuszy.

Szczęśliwe, że koleżanka odzyskała dokument, pojechałyśmy do "naszej" restauracji z piątkowej kolacji, gdzie jedzenie było naprawdę pyszne (ach, grillowane halloumi, saganaki i souvlaki...), ale ku naszemu wielkiemu rozczarowaniu posadzili nas przy innym stoliku i tego wieczoru nie obsługiwał nas Marco, tylko jakiś gburowaty przystojniaczek, którego ochrzciłyśmy beetroot. I to nawet large beetroot.

Zmęczone, ale najedzone wróciłyśmy do hotelu, ciesząc się że to nasza ostatnia noc w Atenach i że jutro wracamy do domu.

I wróciłyśmy. Szczęśliwie.

Kiedy ktoś mnie pyta: "i jak było?", odpowiadam: "słabo". I że nie zamierzam wrócić do Aten.

Nie chodzi o samą kradzież. To zdarzyć się może wszędzie, w rodzinnym mieście, Paryżu, Pradze, trzeba uważać praktycznie w każdym mieście.

Nie chodzi też o okoliczności towarzyszące, mój lęk o dziecko, czy inne przykrości, choć oczywiście to też miało wpływ na cały pobyt.

Ateny na żadnej z nas nie zrobiły dobrego wrażenia. Niebezpieczne dzielnice, podejrzane typy, mnóstwo, naprawdę mnóstwo bezdomnych, leżących jeden obok drugiego, narkomani z niewidzącymi oczami, pokrzykujący gniewnie ludzie.

Nie czułam się tam bezpiecznie.

Po powrocie do Polski każda z nas stwierdziła: "jak tu czysto! jak tu bezpiecznie! jak tu pięknie!".

Ateny - wybaczcie. Nie wrócę do Was.

Komentarze