Wakacje w Tatrach

Tyle razy odgrażałam się, że nie przyjadę w Tatry w sezonie... Plany swoje, a życie swoje, COVID-19 nieźle wszystkim namieszał w życiorysach, mnie również. Miałam być zupełnie gdzie indziej, w kompletnie innej stronie świata, ale wylądowałam w Zakopanem.

Zabrałam dzieciaki na Podhale jeszcze w maju, ale niestety pogoda nam nie sprzyjała. Padało codziennie i chociaż udało nam się wyjść kilka razy w góry, za każdym razem wracaliśmy przemoczeni, a i widać było niewiele, bo mgła, chmury, mleko.

Postanowiłam wrócić jeszcze w tym roku, no i jestem. Pogoda jak złoto, nawet za ciepło jak na mój gust i ludzie, ludzie, ludzie...

Nie, żebym się spodziewała pustych szlaków, ale ja naprawdę znam Tatry z innej strony i nie mogę się przyzwyczaić do takiej ilości turystów. Jednakowoż - jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma, staramy się korzystać z tego, że tutaj jesteśmy.

Na pierwszy ogień poszła Hala Stoły. Niebieski szlak biegnący w bok od Doliny Kościeliskiej, mało popularny, nie za długi, kończący się na polanie z szałasami-zabytkami.





Drugiego dnia zdobyliśmy Sarnią skałę. Przeszliśmy Doliną Białego (o 7:40 była pusta!), a wróciliśmy Strążyską (pełna...). Panorama z Sarniej niezmiennie zachwycająca. Giewont na wyciągnięcie ręki!









Ponieważ zamierzaliśmy pójść Do Doliny Pięciu Stawów, zrobiliśmy jeden dzień przerwy i pojechaliśmy do Niedzicy. Zamek niewielki, ale ładny, z ciekawą historią (zwłaszcza losy ostatnich właścicieli).












I nadszedł wyczekiwany dzień. Wstaliśmy o 5, żeby na parkingu w Palenicy Białczańskiej (bilet kupiony trzy dni wcześniej) być o 6.30, bo wtedy pewnie będzie mniej ludzi.

Aha, jasne. O naiwności! Parking był prawie pełen, a ludzi mrowie. Nie wiem, o której trzeba tam być, o 5? O 4? Żeby być pierwszym i żeby było pusto?

Ruszyliśmy osławioną asfaltową drogą w sznurze turystów, by przy Wodogrzmotach Mickiewicza odbić na zielony szlak przez Dolinę Roztoki. Droga jest bardzo przyjemna, trochę pod górę, trochę w dół, dużo zieleni.


Na początku sporo połamanych drzew, wydaje mi się, że 3 lata temu jeszcze stały. Może jakiś kolejny orkan przetrzebił szeregi.



W dość licznym towarzystwie dotarliśmy do rozwidlenia szlaku. Nie chcieliśmy oglądać wodospadu Siklawa, więc ruszyliśmy czarnym szlakiem ostro pod górę, prosto do schroniska. Pamiętna poprzedniego razu, kiedy o mało nie zemdlałam, bo przegapiłam moment wyczerpania zapasów energii, uzupełniałam płyny i porządnie podjadłam przed "atakiem szczytowym" i dotarłam cało.

Odpoczęliśmy na ławach przed schroniskiem (pełno ludzi, uwierzycie?), wypiłam pyszną domową mrożoną herbatę, kawę z ekspresu przelewowego i zeżarłam szarlotkę. Poszliśmy posiedzieć nad stawami, było względnie cicho, słonecznie i przepięknie.







Ponieważ mieliśmy dość sił, postanowiliśmy iść dalej przez Świstówkę Roztocką do Morskiego Oka. Samo Morskie mało mnie pociąga, ze względu na ogromną popularność, dojazd bryczkami (wrr...) i asfaltową drogę powrotną, ale ciekawił nas ten niebieski szlak, którym można zatoczyć pętlę i zobaczyć wreszcie to słynne tatrzańskie miejsce.


Zaraz za schroniskiem zaczęliśmy się wspinać i im wyżej szłam, tym bardziej opadała mi szczęka.




Co to są za widoki...!!!

Ludzkie słowo nie opisze, żadne zdjęcie nie pokaże. Cudownie, prześlicznie, wspaniale, malowniczo, bosko, przepięknie, niesamowicie - ile jeszcze podobnych określeń można znaleźć? Każde będzie odpowiednie. Zakochałam się.







Nawet mi nie przeszkadzało, że droga prowadziła mocno pod górę, a ścieżka była dość wąska. Co jakiś czas zastanawiałam się, czy nie doznam jakiegoś lęku przestrzeni, bo zaiste - miejsce ku temu było bardzo właściwe. PRZESTRZEŃ. To odpowiednie słowo.

Weszliśmy na grzbiet Świstówki i zaczęliśmy schodzić, znów było malowniczo, całkiem przyjemnie się szło.




Dopiero pod koniec zaczęło robić się bardzo stromo i dla mnie stresogennie. Na pewno dało o sobie znać już zmęczenie, ale nagle pomyślałam sobie, że ja to już właściwie bym chciała po tym asfalcie iść, nudnym i bezpiecznym, że tych kamieni i stromizn to mam jakby dosyć. Droga jednak nieubłaganie ciągnęła się dalej i trzeba było się jeszcze trochę pomęczyć (bardziej psychicznie niż fizycznie w moim przypadku).


Wreszcie ujrzeliśmy w dole ludzi idących asfaltem i po chwili dołączyliśmy do nich. Schronisko w Morskim Oku przeludnione, nawet nie weszłam do środka. Sam staw i otoczenie rzeczywiście ładne, ale uważam że są dużo piękniejsze miejsca w Tatrach (patrz: Dolina Pięciu Stawów albo Czarny Staw Gąsienicowy).

Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy w dół. Droga była żmudna i nudna, chłopakom zaczęło spadać morale (zwłaszcza młodszemu) i byli już po prostu zmęczeni. Telefon pod Morskim Okiem pokazał nam, że zrobiliśmy 15 km (po górach!) i 170 pięter. Nie dziwota, że się zmęczyli. Doczłapaliśmy jakoś do Wodogrzmotów Mickiewicza i namówiłam ich jeszcze na pójście do Schroniska w Roztoce. Znak pokazywał 15 minut drogi, ale była to droga mocno w dół, więc marudzili, że trzeba będzie stamtąd wrócić. W duchu przyznawałam im rację, ganiąc się za genialny pomysł, ale w istocie był to jeden z lepszych pomysłów, na które wpadłam. Schronisko było w spokojnej, cichej dolince, ludzi mało, leżaki na trawie, zamówiliśmy frytki i odpoczęliśmy w cieniu. Droga do Palenicy nadal była długa, czekało nas jakieś 30-40 minut, więc najlepsze co mogliśmy zrobić, to odpocząć. Najedli się, humory im wróciły, mogliśmy ruszyć dalej.

Ten ostatni etap zdecydowanie był najcięższy i najmniej przyjemny, ale w końcu dotarliśmy na parking i prawie ucałowaliśmy samochód ze szczęścia.

Chłopaki zadowoleni natychmiast wygodnie się rozsiedli, a mnie czekała jeszcze półgodzinna jazda powrotna. Rozmawialiśmy sobie, musiałam brzmieć całkiem rześko, bo mój starszy syn zadał mi pytanie: "Czy Ty nigdy nie jesteś zmęczona?!".

"Oczywiście, że jestem" - odparłam - "ale jakie mam wyjście?". No, właśnie.

Dziś jestem zmęczona, ale jestem też naprawdę szczęśliwa. Że udało nam się zrobić taką trasę, że tam było tak pięknie, że słyszeliśmy śpiew świstaka i że cało wróciliśmy do domu.


Komentarze