Wujek J.

To miała być miła, rodzinna niedziela.

Umówiłam się wcześniej z Rodzicami, że przyjadę do nich z moimi Dziećmi, upiekę coś, Mama odmrozi gołąbki, pojedziemy na spacer na Cytadelę.

Tak było. Poniekąd się udało.

Tylko, że rano, chwilę po naszym przyjściu, dowiedzieliśmy się, że w nocy zmarł wujek J., brat mojej Mamy.

Chorował od jakiegoś czasu, ale sądziliśmy, że jeszcze trochę czasu z nami pobędzie, nie odejdzie tak szybko.

Niestety. Los postanowił inaczej.

Pojechaliśmy na Cytadelę, upiekłam ciasto, było rodzinnie, tylko smutno.

Mama wyrzucała sobie, że nie pojechała do niego poprzedniego dnia, tak jak zamierzała. Ale On był przeciwny, nie czuł się najlepiej, prosił, żeby za jakiś czas, może za kilka dni. My też mówiliśmy - jest chory, źle się czuje, może nie chce teraz gości. To prawie 300km stąd, nie da się wlecieć na chwilę i wrócić.

Kto mógł przypuszczać, że to jego ostatnie chwile?

Ta niedziela była trochę jak ze snu, niby rozmawialiśmy, jedliśmy, ale jakoś tak nierealnie, nie do końca docierało do nas to, co się stało.

Widzę go, jak siedzi u nas przy stole, w starym mieszkaniu, z nieodłącznym (wtedy) papierosem, a ja usłużnie podsuwam mu zapalniczkę.

Widzę jak tańczy i wygłupia się na weselu jednej z kuzynek w 1992 r.

Jak jesteśmy u nich w ich dawnym mieszkaniu na ulicy G. i podkradam co chwila przywiezione przez niego z promu cukierki Daim.

Słyszę jego głos, gdy dzwoni do mnie przez pomyłkę, bo chciał do Cioci, swojej żony (która ma imię na tę samą literę, co ja), ale "nie wziąłem okularów i ślepy jestem, widzisz".

Widzę jego agroturystyczne gospodarstwo, które zbudował ciężką pracą i pasją.

Smutno.

Jutro pogrzeb.

Chciałam zabrać Starsze Dziecko, ale po namyśle, z różnych względów, zrezygnowałam z tego pomysłu. "Wiem, że nie powinienem się cieszyć, że nie jadę, ale cieszę się" - powiedział szczerze, z ulgą.

Ma 11 lat, ma prawo się bać.

Powspominaliśmy trochę Wujka, porozmawialiśmy o życiu i śmierci.

Ktoś się rodzi, ktoś umiera.

Tak to już jest.

Szkoda...

[*]

Komentarze