Porto
Jeszcze w listopadzie pojechałyśmy z koleżankami z pracy do Portugalii.
To był kolejny wyjazd integracyjny, po Berlinie, Londynie i Gruzji. Każdy z nich był udany, ale na żadnym z nich nie śmiałam się tyle, ile w Porto.
Wyjechałyśmy z zimnego, mokrego krajobrazu, a znalazłyśmy się w słonecznym i ciepłym mieście.
Nigdy wcześniej nie byłam w Portugalii i nie wiedziałam czego się spodziewać. Zastanawiałam się czy będzie podobna do któregoś z krajów, w których byłam przedtem?
Trochę tak, a trochę nie. Wąskie uliczki starego miasta przypominały odrobinę małe uliczki Antibes, ale jednak to nie to samo.
Przyjemne i urokliwe miasto, a ocean...
Cudowny.
Drugiego dnia, nad oceanem padła mi karta pamięci w aparacie... Są gorsze nieszczęścia, więc nie rzuciłam się w odmęty Atlantyku, ale mina mi trochę zrzedła. W końcu po to brałam ze sobą aparat, żeby uwiecznić wszystko.
Ech, pozostało mi pstrykać telefonem.
Dlatego zdjęcie powyżej takie rozmazane.
Kupiłam sobie tam jednak nową kartę, a zdjęcia ze starej zostały później uratowane przez małżonka szefowej (radość!).
Jak zwykle przed samym wyjazdem miałam reisefieber, nie chciało mi się nawet spakować, a całe przedsięwzięcie wydawało mi się zadaniem ponad siły i po co mi to oraz a może nie pojadę.
I jak zwykle był to reset bez patrzenia na zegarek, cudowne zawieszenie w czasie i przestrzeni, w okolicznościach tak słonecznych (jak na listopad), że aż się nie chciało skalpować jeńców - że zacytuję klasyka.
Wiele uliczek w Porto pnie się stromo pod górę albo w dół, więc dość szybko zaczęłyśmy odczuwać które mięśnie nóg pracują najwięcej. W żaden jednak sposób nie zmąciło mi to radości zwiedzania.
Chciałabym kiedyś tam wrócić i zahaczyć jeszcze o Lizbonę, choćby ze względu na Remarque'a.
I jeszcze raz pomoczyć nogi w oceanie...
To był kolejny wyjazd integracyjny, po Berlinie, Londynie i Gruzji. Każdy z nich był udany, ale na żadnym z nich nie śmiałam się tyle, ile w Porto.
Wyjechałyśmy z zimnego, mokrego krajobrazu, a znalazłyśmy się w słonecznym i ciepłym mieście.
Nigdy wcześniej nie byłam w Portugalii i nie wiedziałam czego się spodziewać. Zastanawiałam się czy będzie podobna do któregoś z krajów, w których byłam przedtem?
Trochę tak, a trochę nie. Wąskie uliczki starego miasta przypominały odrobinę małe uliczki Antibes, ale jednak to nie to samo.
Przyjemne i urokliwe miasto, a ocean...
Cudowny.
Drugiego dnia, nad oceanem padła mi karta pamięci w aparacie... Są gorsze nieszczęścia, więc nie rzuciłam się w odmęty Atlantyku, ale mina mi trochę zrzedła. W końcu po to brałam ze sobą aparat, żeby uwiecznić wszystko.
Ech, pozostało mi pstrykać telefonem.
Dlatego zdjęcie powyżej takie rozmazane.
Kupiłam sobie tam jednak nową kartę, a zdjęcia ze starej zostały później uratowane przez małżonka szefowej (radość!).
Jak zwykle przed samym wyjazdem miałam reisefieber, nie chciało mi się nawet spakować, a całe przedsięwzięcie wydawało mi się zadaniem ponad siły i po co mi to oraz a może nie pojadę.
I jak zwykle był to reset bez patrzenia na zegarek, cudowne zawieszenie w czasie i przestrzeni, w okolicznościach tak słonecznych (jak na listopad), że aż się nie chciało skalpować jeńców - że zacytuję klasyka.
Wiele uliczek w Porto pnie się stromo pod górę albo w dół, więc dość szybko zaczęłyśmy odczuwać które mięśnie nóg pracują najwięcej. W żaden jednak sposób nie zmąciło mi to radości zwiedzania.
Chciałabym kiedyś tam wrócić i zahaczyć jeszcze o Lizbonę, choćby ze względu na Remarque'a.
I jeszcze raz pomoczyć nogi w oceanie...
Jak zdecydujesz się tam wracać, to bierz mnie ze sobą:) Cudownie!!! i piękne zdjęcia:)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Malthanka M