I znów Warszawa

Zawsze kiedy mówię, że kocham Warszawę, mój starszy syn odpowiada: "Ale Poznań też jest fajny! Najlepszy!".

Oczywiście, że jest fajny.

Oba miasta są.

Ale niestety tak to jest, że kiedy się gdzieś mieszka, to patrzy się zupełnie innym okiem i często nie docenia tego, co się ma. Poza tym na co dzień nie ma czasu na wnikliwe zwiedzanie, szukanie nowinek i długie spacery. Zwłaszcza zimą.


Codziennie pokonuje się trasę dom-praca-dom, z przedszkolem i szkołą po drodze, z zakupami w tych samych sklepach, z tankowaniem paliwa na tych samych stacjach itd.

W weekend nie zawsze jest chęć i czas (i pogoda!) na powolne smakowanie miasta, knajpek i muzeów. Bo zawsze jest coś do zrobienia, kurz nie zetrze się sam i nawet jeśli postanowię sobie, że w ten weekend nic nie robię, to obiad i tak zjeść trzeba, a okruchy na podłodze drażnią mnie tak, że w końcu biorę miotłę i zamiatam, po drodze nastawiając pranie.

Lubię swoje życie, gotowanie i domową krzątaninę, ale czasem po prostu doba jest za krótka, a ja powinnam istnieć w trzech osobach. Niekoniecznie nawet boskich.


Więc kiedy wyjeżdżam, to siłą rzeczy nie ma tych wszystkich okoliczności towarzyszących i z tym większą radością oddaję się zwiedzaniu i poznawaniu.

Ponieważ we wrześniu nie udało mi się wyjechać do Amsterdamu i ostatnią moją podróżą był Kraków pod koniec lipca, czułam że muszę zmienić widok za oknem albo oszaleję.

Zabrałam ze sobą dzieci, więc nie mogłam zaplanować tego pobytu wyłącznie pod siebie. Ale i tak udało mi się przegonić ich trochę po stolicy i przemycić trochę kultury i tego co mnie interesuje.

Wplatając w to wszystko place zabaw, oczywiście.

Pierwszego dnia pojechaliśmy na Pragę, zobaczyć muzeum Czar PRL-u.



Wiedziałam, że wielbicieli gry planszowej: "Gnaj do celu w PRL-u" (taki Monopol, tylko w innych realiach, z kupowaniem na kartki :) ) to zainteresuje.

Nie myliłam się!






Ja sama ze łzą w oku znalazłam tam odkurzacz, suszarkę do włosów oraz radio, które posiadaliśmy w moim rodzinnym domu.

Muzeum jest niewielkie, zajmuje tylko trzy pomieszczenia, ale pani z obsługi poinformowała nas, że za jakiś czas się przeniosą do większego lokalu i będą zupełnie nowe atrakcje i eksponaty.

Dzieci zakupiły sobie po nysie do kolekcji samochodów i ruszyliśmy pieszo na Brzeską, gdzie planowałam zjeść obiad w restauracji Pyzy, Flaki Gorące.

Gdybym weszła wtedy na ich facebooka, to dowiedziałabym się, że 31.10 jest niestety zamknięte. Ale że nie przeczytałam, to szliśmy sobie w błogiej nieświadomości z Mińskiej na Brzeską i znaleźliśmy np. takie podwórko z kapliczką.


Szliśmy i szliśmy i kiedy już zaczęłam powątpiewać, czy ów lokal w ogóle istnieje albo może jest jakaś inna ulica Brzeska, naszym oczom ukazał się szyld i już-już miałam zakrzyknąć radośnie: "jeeeest!", kiedy wzrok mój spoczął na kartce z napisem: "31.10 i 1.11 zamknięte".

Dzieciaki wydały z siebie jęk zawodu, ale zanim zarzuciły mnie pretensjami, na odsiecz przyszedł nam przechodzień, który na widok naszych min szybko polecił nam domowe i pyszne pierogi w pubie W oparach absurdu, dosłownie za rogiem, na Ząbkowskiej.

Podziękowałam i pobiegliśmy tam już mocno głodni. Miejsce przyjemne i choć czekaliśmy 45 minut na jedzenie (pan lojalnie uprzedzał, że to potrwa), to z całą pewnością powiem, że było warto. Chłopaki zjedli ruskie, a ja warszawskie pyzy z mięsem, w sosie pieczarkowym, podane w słoiku. Czegoś tak pysznego chyba nigdy nie jadłam. Doskonale doprawione, pieprzne, rozpływałam się nad nimi jeszcze długo. Niestety, nie zrobiłam zdjęcia, bo z tego wszystkiego ("mamo, kiedy ten pan nam przyniesie jedzenie?", "mamo, ile jeszcze?", "mamo, idź zapytaj tego pana..") rzuciłam się na słoik i w nosie miałam fotografowanie.


Po pysznym obiedzie poszliśmy do Muzeum Warszawskiej Pragi, które praktycznie było zaraz za rogiem. Nie udało nam się odwiedzić go podczas poprzedniego pobytu, więc tym bardziej cieszyłam się, że teraz tam dotarliśmy.





Nie mam zbyt wielu zdjęć stamtąd, ale bardzo mi się podobało. Nowoczesne, multimedialne, z audioprzewodnikiem (co zwłaszcza ucieszyło Młodsze Dziecko - miał swoje własne słuchawki). Z przyjemnością wysłuchałam opowieści mieszkańców przedwojennej Pragi, m.in. o żydowskich sklepikach, gdzie można było kupić wszystko: od śledzi po perfumy.

Dziś tej Pragi już nie ma. Wielka szkoda.


Pieszo wróciliśmy na Mińską, gdzie zostawiliśmy samochód i w okropnych korkach wróciliśmy do hotelu.

Następnego dnia było Wszystkich Świętych i wszystkie muzea pozamykane. Ponieważ pogoda nas rozpieszczała, cały dzień mogliśmy spędzić na dworze - co też uczyniliśmy.


Tramwajem ruszyliśmy na cmentarz Powstańców Warszawskich. Mam mieszane uczucia, gdy myślę o Powstaniu, ale jak powiedziała kiedyś moja koleżanka Zdzisia, gdy wyraziłam swoje wątpliwości co do sensu jego przeprowadzenia: "Coś ci powiem. Może i ono było niepotrzebne. Ale gdybyśmy wtedy żyły, to i ty, i ja byśmy do powstania poszły". I tym sposobem zamknęła mi usta, a jej słowa brzmią mi w uszach do dzisiaj, gdy tylko słyszę o Powstaniu.




Ilość nazwisk wymienionych na nagrobkach i słupach oraz dopisek na prawie każdym: "oraz 40...", "oraz 20...", "oraz 37 osób niezidentyfikowanych" mrozi krew w żyłach.

Starsze Dziecko na którymś pomniku znalazło nawet liczbę 80.



Poszliśmy dalej, w kierunku cmentarza prawosławnego, który również chciałam zobaczyć.

Dopiero tam dotarło do mnie, że tak jak u nas są stare cmentarze ewangelickie i pozostałości zaboru niemieckiego, tak w Warszawie przecież był zabór rosyjski. Niby człowiek to wszystko wie, ale dopiero w takich momentach sobie to uświadamia.






Ponieważ w akompaniamencie: "mamo, kiedy stąd pójdziemy?" i "co jest ciekawego w cmentarzach?" trudno kontemplować, nie zabawiliśmy tam długo, ale zawsze coś uszczknęłam. Tramwajem wróciliśmy na Plac Zamkowy, weszliśmy jeszcze na kawę i ciastko, a potem do hotelu na małą przerwę. Później znów tramwajem pojechaliśmy na Plac Narutowicza, do restauracji o tej samej nazwie.


Nie odważyliśmy się zamówić móżdżku ani ozorków, poprzestaliśmy na niegroźnym devolaille'u i schabowym. Jedzenie było smaczne, wystrój świetny, tylko obsługa jakaś niegramotna.

Napoje dostaliśmy bardzo późno, dopiero kiedy dania stały na stole i to na moje delikatne przypomnienie. Jednocześnie pan przyniósł nam trzy porcje zasmażanej kapusty, której jako żywo nie zamawiałam!

Pan się zafrasował nieco i zabrał pozostałe dwie porcje, jedną zostawiając, ale nie doliczył jej w końcu do rachunku.

Najedzeni do wypęku ruszyliśmy na spacer po Ochocie, której kompletnie nie znałam.

Znaleźliśmy historyczny napis na jednej z kamienic: "sprawdzili, min nie znaleźli" oraz pomnik barykady z września 1939r.


Może mało urodziwy, ale znów - to wszystko, o czym uczyłam się w szkole i co znam z książek i filmów. To, co wydaje się wydarzeniami z jakiegoś innego świata, gdzieś tam, w innej czasoprzestrzeni. To właśnie działo się tutaj, a nie w wyobraźni historyków i mojej. Właśnie w tym miejscu stała ta barykada i prawdziwi ludzie bronili dostępu do Warszawy. Tak samo jak prawdziwi ludzie dokonali zamachu na na kata Warszawy, Franza Kutscherę, w Alejach Ujazdowskich.




Myśląc o tym wszystkim, przeszliśmy obok szpitala na Banacha i brzegiem Pola Mokotowskiego, z obowiązkowym placem zabaw, dotarliśmy do stacji metra.


Trzeci dzień zaczęliśmy śniadaniem w Bułkę przez Bibułkę. Jestem tam właściwie za każdym razem i zawsze żałuję, że mam tylko jeden żołądek.

Tym razem zjadłam bajgla z hummusem, karmelizowanym burakiem i rukolą i był to świetny wybór. Starsze Dziecko, jak zawsze, wybrało kanapkę z kurczakiem: Juliusz C., a Młodsze "Śniadanie w Paryżu", czyli croissant i bagietka z masłem, podane z dżemem, miodem i czekoladowym kremem.

Najedzeni ruszyliśmy do Centrum Nauki Kopernik, gdzie spędziliśmy całe przedpołudnie. Starszy był już trzeci raz, Młodszy pierwszy, obaj wyszli bardzo zadowoleni.

Obiad zjedliśmy w wegetariańskim barze mlecznym w Alejach Jerozolimskich, a potem poprowadziłam ich przez Plac Trzech Krzyży i Aleje Ujazdowskie do Parku Ujazdowskiego.





Potem Aleją Wyzwolenia, którą bardzo lubię i przez Plac Zbawiciela zaprowadziłam ich aż do gmachu Politechniki.



Do hotelu wróciliśmy zmęczeni, ale zadowoleni.

Ostatniego dnia padał deszcz, ale nie zniweczyło to naszych planów. Zaczęliśmy od zakupów w Hali Mirowskiej.


A skończyliśmy w Muzeum Narodowym, w Galerii Wzornictwa Polskiego, która mnie zachwyciła.






Mieści się w jednej sali i stanowi przekrój od końca zaborów do współczesności.



Najbardziej chyba urzekły mnie tkaniny.





Ale nie tylko.







A do tego wszystkiego, nie wiedziałam, że mam w domu Alexis!


Wzory dla dzieci też śliczne.






A tak wyglądały moje dzieci po obejrzeniu wystawy :)


Skoczyliśmy jeszcze do Lukullusa na Saską Kępę i zaopatrzeni w pewną ilość specyałów ruszyliśmy w drogę do domu.

Ale ja jeszcze do Warszawy wrócę.

Komentarze

Prześlij komentarz