Zakynthos

Po powrocie z Warszawy poleciałam z dziećmi do Grecji. Chciałam wynagrodzić im 10 miesięcy tymczasowego domu (brrr...) oraz fakt, że nie zabieram ich na termy.

Nie lubię.

Jest za gorąco, zbyt wilgotno, za dużo ludzi i za ciepła woda.

Nie mam frajdy ze zjeżdżalni, bo cierpię na klaustrofobię.

A oni lubią. Co jakiś czas proszą - pojedziemy na termy?

Zbywam ich, niestety.

Dlatego na wakacje wybrałam hotel z kilkoma basenami, zjeżdżalniami, bezpośrednio przy plaży.

Niech mają.

I mieli.



Zakynthos jest niewielką wyspą na Morzu Jońskim. Nie ma na niej jakichś szczególnych atrakcji, ale na plażowanie i łapanie słońca wystarczy.






W sierpniu jest tam tak gorąco, że nie było szans na wielkie zwiedzanie. Skusiliśmy się tylko na jedną objazdową wycieczkę, ku niezadowoleniu Młodszego, który najchętniej nie opuszczałby hotelu na krok.




Starszy trzeciego dnia zapytał: "Znowu idziemy na basen? Chciałbym zobaczyć coś więcej!".

Tak jak i ja.







Pojechaliśmy więc z przewodniczką Bożenką, Polką, mieszkającą w Grecji od 26 lat, która od razu kazała mówić sobie po imieniu, bo pani to po grecku szmatka do kurzu.

Opowiadała dużo ciekawych rzeczy, m.in. o swoim własnym greckim weselu i tamtejszych obyczajach.

O zupełnie innym znaczeniu polskich słów - np. teraz to po grecku potwór.





Zjedliśmy pyszny obiad w tawernie, widzieliśmy miliony drzewek oliwnych, a także jednego osła.

Tydzień minął szybko i przyjemnie, choć nasz dzień polegał głównie na kąpaniu się, odpoczywaniu i jedzeniu.

Zabawie w morskiego potwora i zbieraniu muszelek.

Słońca było aż nadto, szkoda że nie można nałapać go w butelkę - teraz by się przydało.

Komentarze