Majorka

Ci, którzy śledzą mój instagram, już wiedzą, że byłam na Majorce.

Zabrałam dzieci na tydzień wakacji, chcąc zapewnić im słońce i ciepłe morze.


Na miejsce dolecieliśmy w niedzielę wieczorem. Z lotniska w Palma de Mallorca do naszej miejscowości Cales de Mallorca musieliśmy przejechać około 60 km.


Przez dwa pierwsze dni zajmowaliśmy się głównie kąpaniem w morzu i basenie oraz jedzeniem. Tryb dnia: śniadanie, morze, basen, snackbar, sjesta, lunch, sjesta, morze, basen, snackbar, sjesta, kolacja.
Morze cudowne: nie za ciepłe, ale nie lodowate (na Zakynthos rok temu w sierpniu Morze Jońskie było ciepłą zupą), przeważnie duże fale, basen czysty i przyjemny - ale po południu drugiego dnia poczułam, że jeśli nie wytknę nosa poza nasz hotel, to oszaleję.


Poleciałam więc na szybki, samotny spacer, a potem zarządziłam wycieczkę następnego dnia.










Buntowali się oczywiście - bo po co mamy tam jechać? Czy ten autobus na pewno przyjedzie? A co tam będziemy robić? Im się nie chce chodzić itp.

Byłam nieugięta i jak się okazało - słusznie.

Ponieważ Młodszy cierpi na chorobę lokomocyjną, nie pchaliśmy się ani do Palmy, ani na inne odległe krańce wyspy. Może kiedyś przyjedziemy na zachodnią część i wtedy zobaczymy najsłynniejsze ponoć serpentyny, Valdemossę i Soller.

Na razie pojechaliśmy do Porto Cristo.


Ładna, niewielka miejscowość portowa, z typowymi dla Południa wąskimi uliczkami. W okolicy są podobno przepiękne jaskinie, z podziemnym jeziorem, ale jakoś nie mieliśmy ochoty na ich zwiedzanie. Wybraliśmy powierzchnię ;)





Wypiłam pyszną kawę - tak naprawdę jedyną smaczną podczas tego pobytu. W hotelu kawa z automatu była ohydna, ale w obliczu ogromnej ilości pysznego jedzenia mogłam to wybaczyć. Gorzej gdyby było odwrotnie - pyszna kawa, a żarcie słabe.





Pogoda nam sprzyjała, bo od rana niebo było lekko zamglone. Słońce nie paliło więc niemiłosiernie i chowając się w cieniu można było podziwiać okolicę.




Przy kościele, widocznym na fotografii powyżej, rosło drzewo cytrynowe! Pierwszy raz widziałam cytryny na drzewie, w środowisku naturalnym :)


Do kolekcji: kiwi i granatów, które widziałam rosnące "dziko", dołączam cytryny. W jednym ogródku nawet leżały pod drzewem, jak u nas jabłka w szczycie sezonu.



W południe wróciliśmy na lunch autobusem, który tym razem prowadziła niewielka blondynka z kolczykiem w nosie, bardzo energiczna i paplająca przez telefon przez calutką drogę. Na szczęście w trybie głośnomówiącym, więc obie ręce miała wolne i trzymała je na kierownicy. Ze wszystkich kierowców, jakich dane nam było spotkać, ona prowadziła najłagodniej, co było nie bez znaczenia dla naszych żołądków.

Niech żyją kobiety!

Popołudnie spędziliśmy już na naszej plaży Cala Domingos oraz w basenie, a po kolacji zmusiłam dzieciaki do spaceru po okolicy.

Przy okazji - z kilku dostępnych nam plaż, Cala Domingos była zdecydowanie najlepszą, z piaszczystym dnem i czystą wodą. Urokliwa, wąska Cala Antena np. miała kamieniste dno i pełno roślinności w morzu.

Kolejny dzień minął nam w trybie wodnym, a w piątek pojechaliśmy do Manacor - drugiego po Palmie największego miasta Majorki.

Muszę powiedzieć, że tam podobało mi się najbardziej. Manacor nie leży nad morzem, więc nie jest kurortem.





Trafiliśmy na niewielki targ




I uroczy sklepik


Zwiedziliśmy też maleńkie muzeum etnograficzne, znajdujące się w starym młynie.







Moje dzieci - wielbiciele motoryzacji - zatrzymywały się przy każdej vespie i niemal każdym motorze.


Usiłują mnie przekonać, że vespa to pojazd w sam raz dla mnie. Na próżno tłumaczę im, że z pojazdów dwukołowych istnieje dla mnie wyłącznie rower.

I zdecydowanie wolę jednorożce :)


Do hotelu wróciliśmy autobusem powożonym przez "naszą" blondynkę z Porto Cristo, którą umownie nazwaliśmy: "Pani Królik" (przez uwielbienie dla Świnki Peppy). Gadała przez telefon i tym razem. Gdybyśmy znali hiszpański, prawdopodobnie moglibyśmy poznać dalszy ciąg wielowątkowej historii sprzed dwóch dni.

Popołudnie spędziliśmy przez telebimem w hotelu, oglądając mecz Francja-Urugwaj.

W naszym hotelu i całej miejscowości było bardzo dużo Francuzów. Chwilami czuliśmy się jakbyśmy byli we Francji, a nie w Hiszpanii. Podobno upodobali sobie wschodnie wybrzeże Majorki, w przeciwieństwie do Niemców, którzy siedzą na zachodnim wybrzeżu.

Było też bardzo wielu Polaków (na Zakynthos spotkaliśmy pojedyncze osoby).

W sobotę zrobiliśmy sobie ostatnią wycieczkę, tym razem na południe, do Porto Colom.


Ta wyprawa z niewyjaśnionych przyczyn dała nam mocno w kość - upał nas wykończył. Było nam okropnie gorąco, choć temperatura nie różniła się znacząco od poprzednich dni.

Miasteczko to typowy kurort i podobało nam się najmniej ze wszystkich, które zobaczyliśmy.






Może dlatego, że zwiedziliśmy nie do końca tę część, o którą nam chodziło. Szukaliśmy latarni morskiej i gdy w końcu ją znaleźliśmy, byliśmy już zbyt zmęczeni, żeby chodzić dalej.







Resztę wycieczki spędziliśmy czekając na autobus, na ławce w cieniu, z widokiem na port jachtowy.



Ostatni dzień naszego pobytu na Majorce spędziliśmy już tylko basenowo i plażowo, czekając na transfer na lotnisko o 21. Lot dzieciaki przespały, ja też chciałam, ale niestety nie umiem spać na siedząco, więc walczyłam z opadającymi powiekami.

Wylądowaliśmy o 3:15 nad ranem i zanim odebraliśmy bagaże, znaleźliśmy samochód, opłaciliśmy parking i dojechaliśmy do domu, była 4:35. Wschód słońca obejrzeliśmy "niejako od tyłu", jak mawiała pisarka Joanna Chmielewska.

Ostatkiem sił przyznałam sobie medal za kolejny wyjazd z dziećmi, padłam jak kawka i obudziłam się o godzinie 11:10, nieco skołowana, ale szczęśliwa.

Podsumowując - podobało nam się bardzo, o wiele bardziej niż w Grecji. Choć trudno porównywać Majorkę z Zakynthos, skoro ta druga jest niewielka i ma mniej do zaoferowania.

Skaliste wybrzeże i niezliczone zatoki, lazurowe morze, miejscami granatowe, uśmiechnięci i mili Hiszpanie, smaczne jedzenie - cudo. Gdy zapytałam dzieci, czy podobało im się i chcieliby kiedyś wrócić, jednogłośnie powiedzieli: "tak!".

Ja też.

Niech żyją wakacje i niech żyje Majorka.


Komentarze