Zepsuty zamek

Środa.
Jestem w pracy. Dzwoni Opiekunka moich dzieci. Dolny zamek się zaciął w drzwiach, nie może wejść. 

Wpadam w panikę. 

Ona każe się nie denerwować, zabiera dzieci do siebie (mieszka po drugiej stronie ulicy), jak naprawimy, mamy dać znać. 

Prosto z pracy lecę po Teścia i uzbrojeni w wiertarkę i inne ślusarskie utensylia, na sygnale jedziemy do domu, naprawiać zamek. 

Oczami wyobraźni widzę nieobecność sąsiadów, od których mamy pożyczyć gniazdko do podłączenia wiertarki. 

Teść wkłada klucz w zamek i za pomocą kilku puknięć kombinerkami wpycha go do końca i otwiera drzwi. "Wybawco!" - krzyczę i lecę po dzieci.

Pijana szczęściem, że obyło się bez wiercenia i że cala operacja trwała 3 minuty, opowiadam radośnie różnym ludziom o zdarzeniu, które z każdą minutą zyskuje znamię przygody. 

Mąż kupuje nowy zamek, montuje, życie toczy się dalej. 

Sobota. 
Jestem w pracy. Pisze do mnie Ojciec moich dzieci. Górny zamek się zaciął w drzwiach, nie mogą wejść. 

Wpadam w panikę. 

Ale najpierw stukam się w czoło, niedowierzając. 

Przezornie nie dzwonię do męża, wyczuwając na odległość poziom wściekłości, która nim miota. 

Sam pisze, po kilkunastu minutach. 
Weszli do domu. Zamek w strzępach. Dziura w drzwiach. Coś na to poradzi, ale nie dzisiaj. Chwilowo osłabł po całej operacji przeprowadzanej jednocześnie z pilnowaniem przychówku, który oddawał się radosnej penetracji jego skrzynki z narzędziami. 

Oddycham z ulgą. Dziura nieważna, grunt, że weszli do domu. 

Posiadamy jeszcze drugie drzwi, a w nich dwa zamki. 

Chyba się boję.

Komentarze