Zemsta drożdżowego

Parę dni ciszy.

W tym czasie upieczone chocohotopots, czyli ciasto w ramekinach oraz apricot cream cheese babka, która śniła mi się po nocach odkąd tylko się pojawiła na blogu Michelle.

Chocohotopots w porządku - bez rewelacji lecz smaczne. Powinnam je wyjąć dwie minuty wcześniej, by były bardziej płynne.
Zdjęć nie ma, za szybko zjedzone.

Babka natomiast...
Jak widzę na wielu amerykańskich blogach, babką zwane jest tam ciasto drożdżowe z nadzieniem, zwinięte i powykręcane, by w przekroju powstały smugi nadzienia.

Pomysł super.
Paczkę suszonych moreli miałam w szafce, wymieszane z serkiem, owinięte ciastem drożdżowym, powinny stanowić wypiek ze snu.

Niestety.
Żeby nie było* - całą winę biorę na siebie.
Ciasto drożdżowe rosło z oporami. Chyba mu było za zimno albo drożdże zwietrzałe. Wyrosło w końcu i całkiem dobrze się je wałkowało (nienawidzę wałkować). Było plastyczne i elastyczne.
Posmarowanie go nadzieniem stanowiło samą przyjemność, nawet udało się zwinąć i złożyć i wykonać coś w rodzaju skrętu (jak na załączonych obrazkach Michelle).

Niestety, nie chciało mi się czekać, aż porządnie wyrośnie w keksówce oraz druga - chyba najważniejsza - rzecz: keksówka była za mała na tę ilość ciasta.
W piekarniku babka urosła jak szalona, z wierzchu i od spodu mocno się zrumieniła, natomiast w środku... Cudowny zakalec...
Opadła natychmiast po wyjęciu i jeszcze miałam nadzieję, że to nic takiego.

Nadzieja prysła po przekrojeniu. 

Ohyda.

W dodatku morelowo-serowe nadzienie też mnie rozczarowało.
Miało być pyszne!
Było gorzkawe.
Za mało cukru?
Niedobre morele?
Czy po prostu: nie-mój-smak?

Kruszonka była pyszna, ale co z tego.
Reszta - klapa na całej linii.
Znów będę pochodzić do drożdżowego jak pies do jeża.

A może nauczę się czegoś na własnych błędach?

*cudne określenie, prawda?

Komentarze