Warszawski reset

No i stało się.

Kilka miesięcy temu zaplanowałyśmy z siostrą ten wyjazd, kupiłyśmy bilety, zastanawiałyśmy się co zobaczymy w Warszawie.

I już - nadszedł sierpień, mijały dni i spotkałyśmy się na dworcu PKP.
Starym, brzydkim, śmierdzącym.
Nieważne.

Wieczór wcześniej pakowałam niechętnie małą torbę i zastanawiałam się po co mi to było. Wcale mi się nie chciało jechać, byłam zmęczona i w kiepskim nastroju.

Gdy wsiadłyśmy do pociągu 12 godzin później, moje nastawienie zmieniło sie, powiedzmy, o jeden stopień.

Natomiast z każdym kilometrem było tylko lepiej i lepiej...

Nie przeszkadzał mi tłok w przedziale ani młoda kobieta paplająca przez telefon przez całą podróż.

Z każdą minutą zanurzałam się głębiej w jakiś stop-czas, gdzie byłam ja jako osobna jednostka, a nie pani domu i matka dzieciom.

Żadnych smarków do wycierania, żadnego: "mamooo... a wiesz...", żadnych kwików i protestów.

Tylko ja i siostra, dwie dorosłe jednostki, robiące to, na co mamy ochotę.

W głowach myśli pt.: "gdzie dobrze zjeść", a nie "co ugotować na obiad".

Zakupy w sklepie, który mnie interesuje, a nie w spożywczym, bo lodówka znów pusta.

Kocham moje dzieci.
Jestem szczęśliwą i spełnioną mamą.

Ale taki bezdzietny wyjazd, raz na jakiś czas, jest bardzo potrzebny.

W samej księgarni spędziłyśmy godzinę, przesuwając się leniwie między regałami, przeglądając niespiesznie książki.

Nie było mnie w domu 36h.

Ale zresetowałam się i zrelaksowałam  wystarczająco.
Na jakiś czas.

Komentarze