Warszawa jesienią

Pojechałyśmy z Siostrą w ostatni weekend października do Warszawy, na koncert Placebo.

Cieszyłyśmy się bardzo na ten wyjazd - jak na każdy nasz wspólny.

Miałyśmy sporo planów: Teatr Polonia, Muzeum Historii Żydów Polskich, księgarnie, indyjska restauracja i inne przyjemności.

Ze względu na okoliczności rodzinne musiałyśmy skrócić pobyt, zmienić plany i przyjechać dzień później.

Bilety do teatru oddałyśmy koleżance, przebukowałyśmy bilety na pociąg i ruszyłyśmy do stolicy, wiedząc że ta podróż będzie nieco inna, niż zwykle.

Melancholijna, trochę smutna, refleksyjna.

Lekko zmoczona łzami, naznaczona moim przeziębieniem, ale mimo wszystko bardzo potrzebna i udana.

Koncert był świetny, długo grali, Brian Molko uroczy i dowcipny. Torwar bardziej kameralny niż Stadion Narodowy, sympatyczniejszy.

W niedzielę, po obfitym hotelowym śniadaniu Siostra zaproponowała spacer na Powązki i sąsiadujący z nimi Cmentarz Żydowski. Wsiadłyśmy więc w autobus linii 107 (zaraz potem, jak wyprowadziłam Siostrę na manowce, idąc na przystanek w stronę idealnie przeciwną, a Ona, posłusznie, podążyła za mną) i po niecałych 20 minutach wysiadłyśmy na pętli, o uroczej nazwie - Esperanto.

Cmentarz Żydowski był prawie pusty, nieliczne postacie oprócz nas.

Dużo starych nagrobków i macewy, jedne obok drugich. Dywany z żółtych liści. Cisza.










Znalazłyśmy grób Marka Edelmana i jego żony, Aliny Margolis-Edelman.

Jakiś nieznajomy niechcący zrobił nam zdjęcie pod pomnikiem Janusza Korczaka, bo weszłyśmy mu w kadr. Pokazał nam je, chciał wysłać, podałam mu nawet mój numer telefonu. Niestety mms nie dotarł, jak dotąd.

Z cmentarza żydowskiego poszłyśmy pieszo na Powązki. Tam już panowała nieco inna atmosfera, więcej ludzi, kwiaty, znicze.

Nie miałyśmy tyle czasu, by zwiedzić cały teren Powązek, ale choć tek skrawek, który widziałyśmy, upewnił nas, że jeszcze tam przyjedziemy. Za życia, oczywiście, bośmy za mało zasłużone, by nas tam pochowano.






Po cmentarnych spacerach spotkałyśmy się z koleżanką w kawiarni Mjud, na ul. Kubusia Puchatka i przesiedziałyśmy tam kilka godzin, jedząc, rozmawiając, słuchając stukania kropel deszczu o szybę.


Do domu wróciłyśmy pociągiem, podsumowując wyjazd i wzdychając, że to już koniec weekendu.

Krótki był ten wypad, ale dobrze że udało się chociaż tyle uratować.

Kocham Warszawę.

Dziękuję Ci, Siostro.

Komentarze