W te święta zjadłam zdecydowanie za dużo.
Starałam się, jak mogłam, nie opychać bez opamiętania, wiedząc, że
będę potem płakać wypełniając spodnie zbyt mocno.
Ale o ile zachowałam względny umiar w jedzeniu konkretów, nie
potrafiłam pohamować gargantuicznego łakomstwa na widok mazurków.
Uwielbiam kruche ciasto i nic na to nie poradzę.
A kruche ciasto okraszone:
a) kajmakiem z migdałami (Mama)
b) warstwą z mlecznej czekolady i orzechami laskowymi (Siostra)
c) polewą z gorzkiej (!) czekolady (Mama)
d) masą kajmakowo-czekoladową (Siostra Małżonka)
uwielbiam jeszcze bardziej.
Z braku urlopu i z okazji wyprawiania urodzin Starszemu nie dałam rady
zrobić w tym roku przepysznego mazurka z musem z masła orzechowego,
polanego mleczną czekoladą - i dobrze.
Bo na pewno też bym go zjadła.
Przez dwa dni zjadaliśmy wszyscy resztki poświąteczne, tak pyszne i tak
niewiele mające wspólnego ze zrównowazona dietą.
Chlebek upieczony przez Mamę, nie zawierający ani grama mąki żytniej
czy razowej.
Och.
Raj.
Muszę jednak przyznać, że dziś z przyjemnością zjadłam porcję swojej
granoli z kefirem, kawałek żytniego chleba i pełnoziarnisty makaron z
pesto szpinakowym.
Nawet najcudowniejszy raj może się w końcu znudzić i przestaje
cieszyć.
Równowaga i zróżnicowanie to podstawa.
Dlatego zrobię sobie kilka dni przerwy od żywieniowego dogadzania, by
potem znów móc zanurzyć się w nim na troszkę.
I tak w kółko.
Komentarze
Prześlij komentarz