Nie-mój-dzień

To nie jest mój dzień na pieczenie, o nie.

Po serii udanych potraw i wypieków przyszła kolej na dwa niepowodzenia z rzędu, w tym samym dniu.

Najpierw nie wyszła mi cytrynowa babka z ricottą, znaleziona tutaj. Nie jest ani trochę puszysta, wygląda jak jeden wielki zakalec, choć w smaku przepyszna. To nie wina przepisu, na pewno ja coś sknociłam, może za krótko ucierałam masło z cukrem i serem, może za szybko wyjęłam z piekarnika, a może to właśnie nie mój dzień.

Pochłonąwszy dwa solidne kawałki cytrynowo-serowego zakalca, postanowiłam dokończyć gotowanie obiadu.

Farsz z kapusty i grzybków już czekał potulnie w miseczce.

Początkowo miały to być uszka (ambitnie!), jednak po przygodzie z ciastem postanowiłam pójść na skróty i upiec ulubiony krucho-drożdżowy spód, który zawsze się udaje i jest prosty, jak drut.

To nie był mój dzień.

Spód się nie udał, pierwszy raz w życiu.

Ciasto nie chciało stać się gładkie i elastyczne, mimo pracowitego zagniatania.  Wyglądało zupełnie inaczej, niż zwykle.
Co zrobiłam źle?
Duch złego dnia nade mną wisiał.

Rozwałkowałam je na cienki placek i postanowiłam ulepić z niego pierogi. Po stworzeniu 3, widząc że ciasto zrobi wszystko, tylko się nie zlepi, zaniechałam czynności.

Zwinęłam je ponownie w coś, co powinno być kulką, a było kłębem rozwarstwiającego się, dziwnego tworu.

Zaparta jak dziki osioł, postanowiłam że nie wyrzucę do śmieci ani kawałka.

Ulepiłam z niego jakieś wałko- i kulkopodobne kształty (bo nie dało się nawet zagnieść porządnej kulki, czy wałeczka!), posypałam słonecznikiem, makiem i czarnuszką, wstawiłam do piekarnika. 


Coś z tego nawet wyszło.
Mało słone, wyglądające jak prace na konkurs dzieci w wieku przedszkolnym, ale jednak jadalne.

Do barszczu w sam raz.

Udało się nie popaść w otchłań rozpaczy, na skutek zmarnowania czasu i produktów.

Uff.

Komentarze