Trzy dni z życia

Trzy dni ferii spędziłam z dzieciakami u Rodziców.

Na codzień zabiegani, nie mamy czasu spotykać się zbyt często, choć mieszkamy w tym samym mieście.

Moja praca, z dwiema zmianami i weekendami wolnymi raz na trzy tygodnie nie ułatwia sprawy.

Gdy jadę do Rodziców lub oni do mnie, nie jesteśmy w stanie przegadać wszystkich problemów i wymienić wszelkich informacji, więc skaczemy z tematu na temat, robimy dygresje zapominając, od czego właściwie zaczęliśmy.

Dzieci usiłują zaanektować Babcię i Dziadka i skupić na sobie ich cenną uwagę, ja też chcę wymienić z nimi więcej niż parę zdań, usiłując jednocześnie dowiedzieć się co kto pije i nakrywać do stołu - jednym słowem radosny chaos i szaleństwo oraz ciągły niedosyt spotkań i ich obecności.

Dlatego postanowiłam przyjechać do nich na trzy dni i wreszcie nie musieć powiedzieć wszystkiego, co nagromadziło się przez wiele dni w jedno popołudnie.

Ta sama sytuacja dotyczy mojej Siostry - dla niej także mam niewiele czasu, a dodatkową przeszkodą jest fakt, że obie posiadamy razem czworo dzieci - w sezonie jesienno-zimowym sztuką jest dobrać termin spotkania tak, by któreś nie miało choćby kataru...

Szczęśliwie Rodzice i Siostra mieszkają w tym samym bloku, mogłam upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu.

Oczywiście w ciągu trzech dni nie dało się zrobić wszystkiego, co by się chciało (np. nie obejrzałyśmy żadnego filmu, choć miałyśmy to w planach, nie poleżałam z książką, gdy dzieci już spały oraz nie zrobiłam domowej nutelli w supermaszynie mojej Mamy), ale i tak spędziłam ten czas tak, jak lubię - na gotowaniu, jedzeniu i pieczeniu, z ludźmi których bardzo kocham.

Mam nadzieję, że za jakiś czas uda mi się to powtórzyć.

***

Nie zabrałam ze sobą aparatu, by dokumentować wypieki i konkrety, ale i tak nie byłoby ku temu warunków - nakarmienie czterech głodnych dorosłych osób i czworga głodnych dzieci stanowi pewne wyzwanie...

Ale zapiszę co jedliśmy, by móc wspomnieć sobie za jakiś czas*.

Zaczęliśmy od zapiekanki mac & cheese z Kwestii Smaku (robionej przeze mnie już po raz kolejny i po raz kolejny zjedzonej ze smakiem), a na deser spontanicznie upiekłam pyszne cynamonowe ciasto jogurtowe z Moich Wypieków. 
Uwielbiam ciasta jogurtowe.

Następnego dnia na obiad ugotowałam mięsną zapiekankę  z puree ziemniaczano-kalafiorowym,  a na deser zjedliśmy przepyszne jabłka w kruchym cieście (margarynę z przepisu zastąpiłam całkowicie masłem). Poezja i rozpusta, ale nie jestem w stanie zachować umiaru w przypadku szarlotkopodobnych wypieków.

Ostatniego dnia zjedliśmy lekkie spaghetti z pesto dyniowym (wciąż jeszcze mam zapasik dyni w zamrażalniku), ponieważ na deser miały być pączki.

Nie byle jakie pączki, tylko te z przepisu mojej Babci, a robione osobiście przez moją Mamę.

Pączki najlepsze na świecie, pożerane na gorąco, w kuchni. 

Nasza odwieczna tradycja.

Przynajmniej raz do roku, w karnawale.

Zjadłam pięć.

Tak, pięć.

I nie wstydzę się tego.

Jedyny żal, że kiedyś dawałam radę zjeść więcej...

Cudowności. 

Nie wiem, czy kiedykolwiek odważę się sama zrobić pączki.

Czy będę w stanie tak pięknie i równo je ukulać, by powidła nie wyleciały podczas smażenia.

Czy będę miała tyle siły i umiejętności, by odpowiednio wybić ciasto - tak jak robi to moja Mama z pomocą Taty.

Może kiedyś...

A na razie bawię się w podkuchenną w przypadku pączków.

Tak, to były bardzo smaczne dni.


*to da się leczyć...?

Komentarze

  1. I ja tam byłam i te cudowności jadłam. Comfort food - dla ciała, a comfort company - dla ducha :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz