Trzy dni z życia
Trzy dni ferii spędziłam z dzieciakami u Rodziców.
Na codzień zabiegani, nie mamy czasu spotykać się zbyt często, choć mieszkamy w tym samym mieście.
Moja praca, z dwiema zmianami i weekendami wolnymi raz na trzy tygodnie nie ułatwia sprawy.
Gdy jadę do Rodziców lub oni do mnie, nie jesteśmy w stanie przegadać wszystkich problemów i wymienić wszelkich informacji, więc skaczemy z tematu na temat, robimy dygresje zapominając, od czego właściwie zaczęliśmy.
Dzieci usiłują zaanektować Babcię i Dziadka i skupić na sobie ich cenną uwagę, ja też chcę wymienić z nimi więcej niż parę zdań, usiłując jednocześnie dowiedzieć się co kto pije i nakrywać do stołu - jednym słowem radosny chaos i szaleństwo oraz ciągły niedosyt spotkań i ich obecności.
Dlatego postanowiłam przyjechać do nich na trzy dni i wreszcie nie musieć powiedzieć wszystkiego, co nagromadziło się przez wiele dni w jedno popołudnie.
Ta sama sytuacja dotyczy mojej Siostry - dla niej także mam niewiele czasu, a dodatkową przeszkodą jest fakt, że obie posiadamy razem czworo dzieci - w sezonie jesienno-zimowym sztuką jest dobrać termin spotkania tak, by któreś nie miało choćby kataru...
Szczęśliwie Rodzice i Siostra mieszkają w tym samym bloku, mogłam upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu.
Oczywiście w ciągu trzech dni nie dało się zrobić wszystkiego, co by się chciało (np. nie obejrzałyśmy żadnego filmu, choć miałyśmy to w planach, nie poleżałam z książką, gdy dzieci już spały oraz nie zrobiłam domowej nutelli w supermaszynie mojej Mamy), ale i tak spędziłam ten czas tak, jak lubię - na gotowaniu, jedzeniu i pieczeniu, z ludźmi których bardzo kocham.
Mam nadzieję, że za jakiś czas uda mi się to powtórzyć.
Na codzień zabiegani, nie mamy czasu spotykać się zbyt często, choć mieszkamy w tym samym mieście.
Moja praca, z dwiema zmianami i weekendami wolnymi raz na trzy tygodnie nie ułatwia sprawy.
Gdy jadę do Rodziców lub oni do mnie, nie jesteśmy w stanie przegadać wszystkich problemów i wymienić wszelkich informacji, więc skaczemy z tematu na temat, robimy dygresje zapominając, od czego właściwie zaczęliśmy.
Dzieci usiłują zaanektować Babcię i Dziadka i skupić na sobie ich cenną uwagę, ja też chcę wymienić z nimi więcej niż parę zdań, usiłując jednocześnie dowiedzieć się co kto pije i nakrywać do stołu - jednym słowem radosny chaos i szaleństwo oraz ciągły niedosyt spotkań i ich obecności.
Dlatego postanowiłam przyjechać do nich na trzy dni i wreszcie nie musieć powiedzieć wszystkiego, co nagromadziło się przez wiele dni w jedno popołudnie.
Ta sama sytuacja dotyczy mojej Siostry - dla niej także mam niewiele czasu, a dodatkową przeszkodą jest fakt, że obie posiadamy razem czworo dzieci - w sezonie jesienno-zimowym sztuką jest dobrać termin spotkania tak, by któreś nie miało choćby kataru...
Szczęśliwie Rodzice i Siostra mieszkają w tym samym bloku, mogłam upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu.
Oczywiście w ciągu trzech dni nie dało się zrobić wszystkiego, co by się chciało (np. nie obejrzałyśmy żadnego filmu, choć miałyśmy to w planach, nie poleżałam z książką, gdy dzieci już spały oraz nie zrobiłam domowej nutelli w supermaszynie mojej Mamy), ale i tak spędziłam ten czas tak, jak lubię - na gotowaniu, jedzeniu i pieczeniu, z ludźmi których bardzo kocham.
Mam nadzieję, że za jakiś czas uda mi się to powtórzyć.
***
Nie zabrałam ze sobą aparatu, by dokumentować wypieki i konkrety, ale i tak nie byłoby ku temu warunków - nakarmienie czterech głodnych dorosłych osób i czworga głodnych dzieci stanowi pewne wyzwanie...
Ale zapiszę co jedliśmy, by móc wspomnieć sobie za jakiś czas*.
Zaczęliśmy od zapiekanki mac & cheese z Kwestii Smaku (robionej przeze mnie już po raz kolejny i po raz kolejny zjedzonej ze smakiem), a na deser spontanicznie upiekłam pyszne cynamonowe ciasto jogurtowe z Moich Wypieków.
Uwielbiam ciasta jogurtowe.
Następnego dnia na obiad ugotowałam mięsną zapiekankę z puree ziemniaczano-kalafiorowym, a na deser zjedliśmy przepyszne jabłka w kruchym cieście (margarynę z przepisu zastąpiłam całkowicie masłem). Poezja i rozpusta, ale nie jestem w stanie zachować umiaru w przypadku szarlotkopodobnych wypieków.
Ostatniego dnia zjedliśmy lekkie spaghetti z pesto dyniowym (wciąż jeszcze mam zapasik dyni w zamrażalniku), ponieważ na deser miały być pączki.
Nie byle jakie pączki, tylko te z przepisu mojej Babci, a robione osobiście przez moją Mamę.
Pączki najlepsze na świecie, pożerane na gorąco, w kuchni.
Nasza odwieczna tradycja.
Przynajmniej raz do roku, w karnawale.
Zjadłam pięć.
Tak, pięć.
I nie wstydzę się tego.
Jedyny żal, że kiedyś dawałam radę zjeść więcej...
Cudowności.
Nie wiem, czy kiedykolwiek odważę się sama zrobić pączki.
Czy będę w stanie tak pięknie i równo je ukulać, by powidła nie wyleciały podczas smażenia.
Czy będę miała tyle siły i umiejętności, by odpowiednio wybić ciasto - tak jak robi to moja Mama z pomocą Taty.
Może kiedyś...
A na razie bawię się w podkuchenną w przypadku pączków.
Tak, to były bardzo smaczne dni.
*to da się leczyć...?
I ja tam byłam i te cudowności jadłam. Comfort food - dla ciała, a comfort company - dla ducha :)
OdpowiedzUsuń