Szwedzka szarlotka z kardamonem

W minioną sobotę spotkałam się z koleżankami z poprzedniej pracy. We trzy stanowiłyśmy dream team, bez dwóch zdań. W żadnej innej pracy nie polubiono mnie i nie zaakceptowano tak szybko. Zgranym zespołem stałyśmy się błyskawicznie i naprawdę dobrze nam się razem pracowało przez te 4 lata.

Jednym z głównych powodów "na nie", gdy rozważałam odejście do innej pracy, było pytanie: "czy znajdę tam takich ludzi, jak mam tutaj?". Gdzie nikt mnie nie obgada, jak na chwilę wyjdę z pokoju, gdzie każdy będzie wykonywał swoją pracę, nie zwalając na innych, gdzie będzie wsparcie i fajna atmosfera?

Przez pierwsze dni i tygodnie w nowej firmie w chwilach słabości popiskiwałam w duchu: "ja chcę do M. i Z!". Ci wszyscy ludzie wydawali mi się dziwni i z zupełnie innej bajki.

Po kilku tygodniach przyzwyczaiłam się do nowego otoczenia, znalazłam bratnie dusze w - o wiele większym, niż miałam - nowym zespole.

Co prawda, nikt nie włączał mi już Violetty Villas ani Ireny Santor ("Tych lat nie odda nikt", przerobione przez Z. na "tych nadgodzin nie odda nikt"), nie wszyscy rozumieli, gdy rzucałam cytatami z "Misia" u nasz w biurze ("pani kierowniczko, czy ja palę...?!") i jest grono osób, z którymi wyraźnie nie gra chemia, ale udało mi się znaleźć swoje miejsce w nowej pracy.

A z M. i Z. spotykam się prywatnie.

Tak jak dwa dni temu.

Gadałyśmy ponad trzy godziny i gadałybyśmy dłużej, gdyby nie to, że M. musiała wracać do rocznej córeczki, ja chciałam zdążyć jeszcze do sklepu, a Z. też miała swoje sprawy.

Zależało mi na kupnie boskopów, bo planowałam upiec szwedzką szarlotkę z kardamonem, którą wypatrzyłam na blogu Liski.

Kupiłam wcześniej nawet specjalną foremkę z kominkiem (podczas kupowania wywiązał się spór między moimi Dziećmi: który kolor wybrać. Młodszy optował za fioletowym, Starszy za limonkowym. Mnie podobały się oba, ale z braku miejsca musiałam wybrać jeden. Doszło do sceny ze szlochem i rozdzieraniem szat, ale w końcu kupiliśmy limonkową).

Gdy po 21 wyszłam ze sklepu, okazało się, że w samochodzie zapaliła się rezerwa i musiałam jeszcze podjechać na stację. Do domu dotarłam więc po 21:30 i dopiero zabrałam się za obieranie i szatkowanie jabłek. W planach miałam jeszcze upieczenie babki Snickerdoodle, tego samego wieczoru, nie zważając na fakt, że zostało mi pół godziny do normalnej pory położenia się spać, gdyż przeważnie chadzam o 22.

Coś jednak kazało mi wykonać szalony plan, co skutkowało położeniem się spać o godzinie 1:15.

Ale upiekłam te dwa przepyszne ciasta, a w międzyczasie obejrzałam jeszcze: "Diabeł ubiera się u Prady".


Szarlotki są najlepsze na ciepło, ale Liska napisała, żeby ostudzić i zjeść następnego dnia. Ponieważ nie próbowałam jej na gorąco, nie mam porównania, ale na zimno była doskonała.

Trzy warstwy jabłek, trzy warstwy ciasta i kardamon.


Błogość.

Mój comfort food w najczystszej postaci.


Zawiozłam Rodzicom i Siostrze, żebyśmy zjedli przed pójściem do kina ("Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy." Świetna obsada, m.in cudowny Wojciech Pszoniak!).


Ciasto jest proste, nie trzeba nawet wyciągać miksera. Poszatkowane jabłka (najlepiej boskopy albo antonówki) posypujemy kardamonem, ciasto mieszamy łyżką lub widelcem. Układamy warstwami w formie lub w prodiżu, jeśli ktoś posiada.

Miałam ponad kilogram jabłek i wydawało się, że jest ich o wiele więcej niż ciasta. Tymczasem owoce zginęły gdzieś, a ciasto się rozmnożyło. Następnym razem (na pewno będzie!) dorzucę jeszcze jedno.

Zmniejszyłam ilość cukru pudru do 150g (w zupełności wystarcza). Zapomniałam posypać po wierzchu cukrem trzcinowym, myślę że bez szkody dla ciasta. Piekłam 70 minut.

A potem stałam nad gorącą foremką przez następnych minut 10 i wdychałam boski, ukochany zapach.


Komentarze