Whole30

Podjęłam wyzwanie.

Ma trwać 30 dni i dotyczy jedzenia. Zmiany nawyków żywieniowych, odstawienia produktów zbędnych i szkodliwych.

Miałam zamiar opisać to po zwycięskim przejściu owych 30 dni.

"Dałam radę!" - brzmiałby tytuł posta. Wolałam zostawić to na później, będąc pewną wyniku, aniżeli pisać w euforii pierwszego dnia, że zaczęłam dietę i zostało mi jedyne 29 dni, co to dla mnie - po czym sromotnie się poddać dnia następnego.

Zanim o samej diecie - słowo wyjaśnienia dlaczego jednak zdecydowałam się napisać o tym teraz.

Kłębi mi się w głowie zbyt dużo myśli i wątpliwości, które muszę przelać na papier, żeby nie zamęczyć każdej napotkanej osoby opowieściami na temat mojego Whole30.

Przygotowywałam się do niego psychicznie przez prawie miesiąc. Zapaliłam się, potem zwątpiłam, stwierdziłam, że nie, jednak mi się nie chce, skoro czekolada i ciastka są takie pyszne i potrzebne do szczęścia.

Później jednak spontanicznie postanowiłam spróbować - od jutra. Ale tym razem jutro nadeszło.

Przygotowałam przykładowy jadłospis, zrobiłam duże zakupy i załadowałam lodówkę wskazanymi produktami.

Rozpoczęłam wyzwanie Whole30.

Polega ono na próbie zregenerowania swojego organizmu, podniesieniu odporności, wygaszeniu stanów zapalnych (o których czasem nawet możemy nie wiedzieć), uwolnieniu się od uzależniającego cukru, zwiększeniu energii życiowej, zyskaniu lepszego samopoczucia oraz - zmniejszeniu swojej wagi.

Wiąże się to z eliminacją składników uważanych przez autorów za szkodliwe. Niestety, jest ich bardzo dużo. Szybciej będzie wymienić te rzeczy, które nam jeść wolno.

Możemy jeść: mięso, ryby, owoce morza, jaja, mnóstwo warzyw, nieco mniej owoców, orzechy, migdały, pestki dyni czy słonecznika oraz dobre tłuszcze. Oliwa z oliwek, awokado, olej kokosowy*.

Koniec.

Żadnego cukru (miodu, stewii, syropu z agawy - nie, nie i jeszcze raz nie).
Żadnej mąki, również bezglutenowej. Czyli żadnego pieczywa, zero makaronu.
Ani jednej kaszy. Żadnej komosy ryżowej. Ryżu! Płatków owsianych.
Mało tego - ani jednej rośliny strączkowej (z wyjątkiem zielonego groszku). Koniec z humusem z ciecierzycy i smalcem z fasoli.

Chcecie czytać dalej?

Nie wolno jeść nabiału. Masło tylko klarowane, nie ma mleka, serów (parmezan! cheddar! mozzarella!), twarogu, nawet tofu, bo z soi, a soja też niewskazana.
Alkohol zakazany (to mnie akurat nie martwi wcale).

Poza tym trzeba czytać etykietki (to akurat i bez diety Whole30 czynić należy!) i unikać: glutaminianu sodu, siarczynów, karagenu. Również innych chemicznych składników i konserwantów tutaj niewymienionych.

Można pić kawę i herbatę (ufff...).

Autorzy na swojej stronie szczegółowo opisują co wolno, co jest absolutnie zabronione, a co dopuszczalne.
Trzeba poświęcić dłuższą chwilę na czytanie i zapoznanie się z tymi informacjami, żeby móc dobrze się przygotować.

Gwarantują, że jeśli będziemy trzymać się dokładnie ich wskazówek przez 30 dni (żadnego oblizania mieszadła, gdy będziemy robić ciasto dla innych, ani okruszynki chleba, kropli mleka itp.), po tym czasie będziemy mieli szansę zauważyć pozytywne zmiany dotyczące naszego organizmu.

Mówią, że przez pierwsze 7 do 10 dni jest najtrudniej. Organizm będzie domagał się codziennych zapychaczy i ulubionych składników. Może nam towarzyszyć osłabienie, zmęczenie, rozdrażnienie. Jeśli jednak to przetrwamy, nagle zyskamy niebywałą energię i chęć do życia oraz kontynuowania diety.

O spadku wagi nie wspomnę.

Wagę jako taką mamy głęboko schować w najciemniejszym kącie na ten czas i nie wolno nam na nią wejść. Warto zważyć się przed i po eksperymencie, ale w trakcie nie. Autorzy tłumaczą to tym, że mamy uwolnić się od liczb, a skupić na zmianie żywienia i polepszeniu swojego życia. Trochę trąci mi to językiem natchnionych (zmień swoje życie! bądź swoim coachem!), ale rozumiem chyba co mają na myśli.

Chodzi o to, żeby spojrzeć na swój organizm całościowo, a nie przez pryzmat kilogramów i wałków na brzuchu. To jest nie tylko niejedzenie słodyczy w obawie przed utyciem, to świadomy wybór - tego i tamtego nie jem, bo źle wpływa na moje samopoczucie - mam wzdęty brzuch, czuję się ospała i to co zjadłam wpłynie na pracę wątroby, trzustki, moją skórę i wywoła stany zapalne.

Czy to działa?

Opinie są różne. Ci, którzy (przeżyli...) przeszli całe 30dni według wskazówek, zgodnie mówią o poprawie stanu ich organizmu i samopoczucia. Niektórzy na stałe przechodzą na taki rodzaj diety (lub dietę paleo, która pozwala na alkohol i miód, a poza tym wyznaje te same zasady), inni mówią, że jednak na codzień chcieliby jeść sery, makaron i słodycze, więc fundują sobie Whole30 dwa razy w roku.  

Znalazłam też opinie krytyczne - dlaczego zabroniona jest kasza jaglana, która znana jest z zasadowości i działania przeciwzapalnego, co złego jest w roślinach strączkowych - źródle białka i witamin?

Nie wiem jaka jest prawda. Papier jest cierpliwy i można napisać wszystko. Michelle twierdzi, że jej mama po 30 dniowym wyzwaniu przeszła na dietę paleo całkowicie i schudła 20kg. W tej chwili ma zasadę, że w niedziele je na co ma ochotę, tak samo na przyjęciach je wszystko, natomiast na codzień odżywia się według diety paleo i czuje się doskonale.

Ja wiem jedno - przez ostatnich klika, a nawet kilkanaście miesięcy wciąż walczę sama ze sobą i swoją słabością do słodyczy. O ile dawniej udawało mi się utrzymać jakąś normę (np. tylko raz dziennie spora porcja na podwieczorek), o tyle ostatnio przybrało to formę podjadania między posiłkami, a wręcz kompulsywnego opychania się czekoladą i innymi słodyczami. Przytyłam - i choć rodzina i znajomi pukają się w głowę wyzywając mnie od anorektyczek, ja:
po pierwsze: widzę po ubraniach - niektóre są ciasne, a innych nie mogę założyć wcale,
po drugie: boję się dokąd mnie to zaprowadzi? Do kilku rozmiarów więcej, do rozwalenia trzustki, do cukrzycy?

Wszelkie próby i wysiłki ("od jutra nie jem słodyczy", "tylko w weekendy") spełzały na niczym, co frustrowało mnie jeszcze bardziej. Postanowiłam więc spróbować Whole30, jako odtrutkę na słodycze i wynagrodzenie organizmowi złego traktowania przez ostatnie miesiące.

Nie będę szczegółowo opisywała każdego dnia, bo wiem, że to nudne. Co zjadłam, co wypiłam, bla, bla.
Chcę jednak pokazać początek swojej drogi (ale zabrzmiało, no, no) i pierwsze z niej zboczenie.

Przez pierwsze trzy dni szło mi całkiem nieźle, choć cały czas myślałam o tym jaki będzie mój następny posiłek, czy na pewno mam wszystkie produkty i ile czasu zajmie mi gotowanie (nie znoszę gotować na głodno). W noc poprzedzającą D-Day nie mogłam spać (serio!).

Nie byłam w stanie pozostać przy trzech posiłkach dziennie, więc postanowiłam między trzema zasadniczymi pozwolić sobie na małe przekąski (jabłko, garść nerkowców, czy gęsty koktajl z mleka kokosowego, truskawek i banana). Nie chcę nadmiernie rozpychać sobie żołądka wielkimi porcjami. Wolę jeść częściej, a mniej. Jestem w stanie zjeść do godziny 15-16 trzy posiłki, a potem nic nie jeść do rana, ale nie o to chyba chodzi w tej metodzie, a poza tym posiłki główne są sycące. Nie jestem w stanie zjeść następnego pełnowartościowego już po dwóch godzinach.

Jadłam więc to, co trzeba. Zaczęłam od wrapów ziołowych, na obiad był kurczak z warzywami, a na kolację znów wrap (powinno pewnie coś innego, ale czasem muszę jeść to samo pod rząd, bo tylko ja biorę w tym udział, a porcje nieraz wychodzą spore). Ten jeden omlet to było niestety za mało jak na jeden posiłek i wieczorem byłam już wściekle głodna. W nocy nie mogłam spać, rano wstałam kompletnie osłabiona i jeszcze bardziej głodna. Zjadłam dwa ostatnie wrapy i wróciłam do łóżka, bo mimo posiłku nadal byłam słaba.

Po godzinie wstałam i czułam się już lepiej, ale do końca drugiego dnia (i trochę trzeciego) czułam przyspieszone bicie serca. Myślę, że mogły to być objawy odstawienia. Nagle przestałam dostarczać organizmowi cukru oraz innych węglowodanów. Miałam w ciągu tych dwóch dni kilka chwil osłabienia - nie mocnych, ale zauważalnych. Nie zasłabnięcie, tylko raczej "zjazd", senność i brak sił. Po chwili wszystko wracało do normy.

Wieczorem trzeciego dnia miałam kryzys. Nie dotyczył zachcianki jedzeniowej, wręcz przeciwnie. Przez cały ten czas nie miałam jakiegoś strasznego ssania na czekoladę czy inny produkt, raczej było mi szkoda, że czegoś nie zjem (na przykład ukochanych ciastek mojej Mamy, które mrugały do mnie porozumiewawczo przez cały weekend. Albo chleba, który upiekła i pachniało w całym domu). Kryzys dotyczył dwóch rzeczy:
1. nie dam rady wymyślać tak skrupulatnie wszystkich posiłków przez następne 27 dni!
2. czy jeśli odstawię to wszystko na tyle czasu, nie okaże się potem, że nie mogę tego jeść, bo organizm się odzwyczaił? I nie będę mogła jeść chleba ani sera, ani płatków owsianych??

Psychicznie siadłam.

"Do cholery z taką dietą" - powiedziałam do siebie i postanowiłam, że jutro wracam do normy. Niech inni próbują wyzwań, ja dziękuję.

Do pracy zabrałam resztę przygotowanych posiłków oraz kawałek razowca i masło, z mocnym postanowieniem, że olewam.  I właśnie, że zjem ten chleb, o!

No i zjadłam. Na drugie śniadanie.

Nie czułam jakiejś szczególnej przyjemności, a chwilę potem pożałowałam. Doszłam do wniosku, że jednak warto spróbować. Że może nie 30 dni, bo to rzeczywiście wydaje się być okresem zbliżonym do nieskończoności. Ale chociaż tydzień? A jak się spodoba, to może półtora? Dwa?

Pewną rolę odegrały w mym wahaniu dwie rzeczy. Jedna to taka, że po tych trzech dniach zauważyłam, że mam mniejszy brzuch i dżinsy prosto z suszarki zapięły się bez walki. Druga - czwartego dnia rano weszłam na wagę. Tak, wiem, że nie wolno, ale przecież ja wtedy byłam na etapie rzucania Whole30, więc czułam się usprawiedliwiona.

Weszłam i co?

Pokazała o kilogram mniej!

A zgrubienie w palcu prawej ręki zaczęło się zmniejszać.

Przypadek?

Nie mam pojęcia ile wytrzymam. Dziś minął piąty dzień mojego wyzwania, choć tak naprawdę muszę zacząć liczyć od nowa - więc pierwszy. Od pięciu dni nie zjadłam nic słodkiego. Dziś po raz pierwszy miałam straszną ochotę na czekoladę po obiedzie. Napiłam się wody z cytryną. Trochę pomogło.

Podzieliłam się moimi rozterkami z koleżankami z pracy. Żywo się zainteresowały i zasiałam w nich ziarenko - obie drukowały sobie dziś listę dozwolonych składników i zastanawiały kiedy najlepiej zacząć (np. gdy zje się wszystkie sery z lodówki. Mądre postanowienie. Ja dwa dni przed rozpoczęciem kupiłam fontinę i pecorino, a posiadam jeszcze fetę, parmezan i kozi serek. Dobrze, że mają datę ważności do marca, może zdążę je zjeść...).

Powiedziały, że będą moją grupą wsparcia.

Że muszę teraz podołać, skoro już wiedzą. Bo inaczej będzie jak w South Parku: "wyśmiejcie go, dzieci".

Jak będzie - nie wiem. Jeśli mi się uda, będę z siebie dumna. Jeśli nie - będę zadowolona, że w ogóle podjęłam próbę takiego wyzwania. Każdy dzień bez słodyczy jest cenny i to się liczy.

*dokładniejsza lista składników znajduje się tutaj.

Komentarze